Po przyjęciu ciężarnej kobiety na porodówkę wykonano na niej testy na obecność koronawirusa. Po otrzymaniu pozytywnego wyniku zarząd szpitala nie miał innego wyjścia, jak tylko zamknąć cały oddział. Mimo że kolejne dwa testy przeprowadzone na tej samej pacjentce dały wynik negatywny, to sanepid nakazał, aby traktować ją jako „ozdrowieńca”, nie zezwalając na ponowne otworzenie porodówki. W innych szpitalach na takie przypadki zostały oddzielone specjalne sale, na których możliwe jest bezpieczne i sanitarne przyjęcie porodu od kobiety zarażonej koronawirusem. Niestety w oddziale uniwersyteckiego szpitala został on zamknięty, przez co trzeba było wykonać cesarskie cięcie „na miejscu”. Poskutkowało to zamknięciem całej porodówki oraz wysłaniem siedmiu pracowników szpitala na obowiązkową kwarantannę.
Co spowodowało zamknięcie porodówki?
Oczywiście taka sytuacja nie miałaby nigdy miejsca, gdyby specjalistyczny oddział nie został zlikwidowany. Takiego rozwoju sytuacji można było również uniknąć, gdyby sytuacja nie była nagła i wymagająca natychmiastowej interwencji. W takim przypadku istniałaby możliwość przeniesienia pacjentki do innego oddziału. Takiego, w którym funkcjonuje sala dla ciężarnych zarażonych koronawirusem. Najbliższy szpital posiadający takowy znajduje się relatywnie niedaleko, ponieważ już w Wojewódzkim Szpitalu Specjalistycznym we Wrocławiu przy ul. Kamieńskiego. Argumentem stojącym za zamknięciem specjalistycznego oddziału w szpitalu uniwersyteckim jest taki, że odsetek kobiet zarażonych koronawirusem był praktycznie zerowy. Mimo to w większości regionów znajduje się takowy oddział, ponieważ nie stanowi on żadnego utrudnienia dla funkcjonowania szpitala, a mała liczba zarażonych pomaga na efektywne gospodarowanie przestrzenią. Według profesora Czajkowskiego szpitale powinny powstrzymać się od zamykania podobnych oddziałów, aż do późnej jesieni. Porodówka w szpitalu uniwersyteckim mogła zostać otworzona dopiero po kilku dniach.